wtorek, 19 lipca 2016

Rozdział 9: ,,Podkreśla wszystko to, co mi się w tobie podoba."

~ Chciałabym epizodycznym bohaterem uczcić pamięć jednego z moich ulubionych aktorów, jakim był Alan Rickman. ~

               Może niepotrzebnie zaraz wpadam w histerię, ale ja już naprawdę nie daję sobie rady! Ile można znieść nieszczęść w ciągu paru cholernych dni?! Straciłam rodzinę, a brat prawie przypłacił życiem chęć ochrony mojej osoby. Zostałam sprzedana, co – jak się okazało – było celowym zamiarem. Dowiedziałam się, że od dawna podobam się synowi Jokera. Coś pominęłam? Wiele wątków. Nawet nie chcę o nich wszystkich myśleć, bo znowu się rozpłaczę. Jedno pytanie – dlaczego nie mogę mieć normalnego życia? Takiego, jak mają wszyscy moi znajomi. Nikomu nie życzę tego, co mi się przydarzyło. Jednak, dlaczego to spotkało właśnie mnie? Nie mogło się to przytrafić komuś silniejszemu psychicznie? Na pewno znalazłby się ktoś, kto poradziłby sobie lepiej ode mnie. Czuję się jak zwierzę w ZOO. Jestem pod stałą opieką osoby lub osób. Nigdzie nie mogę posiedzieć sama. Nie mam nawet z kim normalnie pogadać. Sama pośród tłumu. Jakie to jest kurwa przykre!
               Do moich uszu dobiegł odgłos stukania paznokciem o drzwi. Klamka została naciśnięta, co sprawiło, że drzwi od razu ustąpiły. W niewielkim otworze pokazała się twarz Daisy.
               - Mogę wejść? – zapytała cicho, a na jej twarzy pojawił się przyjazny uśmiech.
               A mogę zaprzeczyć?
               - Jeśli chcesz, to zapraszam. – powiedziałam łamiącym się głosem, po czym delikatnie przytaknęłam.
               Dziewczyna powoli weszła do środka. Zamknęła za sobą drzwi. Zaczęła podchodzić w moim kierunku. Dźwięk uderzających o kafelki obcasów sprawia, że można poczuć się jak w dużym pomieszczeniu. Może to dlatego, że jest tu tak pusto.
               - Przepraszam, Ronnie. – przykucnęła przy mnie. – Po prostu uznałam z Robin, że powinnaś się o tym jak najszybciej dowiedzieć. – powiedziała z troską.
               - Wiem, że chciałaś dobrze dla mnie. Dziękuję. – posłałam jej wymuszony uśmiech. Niestety, nie stać mnie w tej chwili na nic lepszego.
               Westchnęła smutno, spuszczając ze mnie wzrok. Wbiła go w zimną podłogę. Ostrożnie usiadła.
               - Doskonale wiem, że ostatnio dużo się w twoim życiu dzieje, ale mogę ci obiecać, że teraz będzie lepiej. Upadki zdarzają się każdemu, ale ty się nie załamałaś. Jesteś silną kobietą. – spojrzała ponownie na mnie. Położyła dłoń na moim ramieniu, a zaraz po tym geście na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Pamiętaj, że nie jesteś sama. Możesz się przed nami otworzyć.
               Tak? Spoko. W takim razie – dziękuję wam za zainteresowanie moją osobą oraz pomoc, ale mam was wszystkich serdecznie dość. Z chęcią bym powiedziała, że chcę wrócić do domu, ale już go nie mam. Na chwilę obecną – nie mam motywacji do życia. Ale dobrze wiem, że nie chcesz tego usłyszeć.
               - Najpierw muszę wszystko przemyśleć i pogodzić się z tym, czego już nie da się zmienić. Bo nawet nie wiem, od czego miałabym zacząć. – wzruszyłam delikatnie ramionami. W dalszym ciągu próbuję podtrzymać ten sztuczny uśmieszek. Nie chcę, by odebrała cokolwiek za obelgę. Nie potrzebuję dodatkowych kłopotów.
               - Dobrze, nie musisz się spieszyć. Gdybyś potrzebowała kogoś lub czegoś, to wystarczy powiedzieć. Justin zapewni ci to, czego będziesz chciała.
               Potrzebuję dnia spokoju. Na wolności. Przecież nie ucieknę – nawet nie mam dokąd. Nie zadzwonię na policję – bo zostanę z niczym. I mam dziwne obawy, że to by mi przysporzyło tylko kłopotów i dodatkowych zmartwień. Chyba jednak o wyjściu będę musiała porozmawiać z synem Ojca Ciemności. Żeby pytać o pozwolenie na spacer – chamstwo.
               - Kiedy będę mogła porozmawiać z Justinem? – oparłam głowę o zimną ścianę.
               - Justin jest teraz na obradach i… - zacięła się na moment, co mnie trochę zaniepokoiło. Ściągnęłam brwi. – I właśnie o tym chciałabym teraz z tobą porozmawiać. – oznajmiła szybko, jakby speszona.
               - Chcesz ze mną porozmawiać o obradach mafii? – zapytałam niepewnie. Chyba coś źle zrozumiałam. – Przykro mi, Daisy, ale ja się na tym zupełnie nie znam. – zaprzeczyłam delikatnym ruchem głowy.
               - Nie chodzi o sam temat dyskusji, a o cel. – zaczęła kręcić wolno młynek z dłoni. Denerwuje się? Przy mnie?
               - Co masz na myśli? – coś mi się w brzuchu przekręciło. Nie podoba mi się przeciąganie tej sprawy.
               Daisy wzięła głęboki wdech, po czym szybko spuściła powietrze nosem.
               - Tak właściwie, to miałyśmy poczekać trochę z opowiedzeniem ci tej całej sytuacji związanej z Justinem, twoją rodziną i twoim obecnym położeniem. Miałaś się oswoić z tym, co dzieje się aktualnie w twoim życiu. Nabrać do nas zaufania. Wszystko miało iść powoli, ale sprawy nabrały obrotu. Wręcz zawrotnego tempa. Żeby zbędnie nie przedłużać… - urwała, by się zapewne zastanowić nad swoją dalszą wypowiedzią. Serce nagle mi przyspieszyło. Czym chcesz mi jeszcze zniszczyć psychikę? No mów! – Przychodzę do ciebie z prośbą od wszystkich przydzielonych do Justina, abyś mu pomogła. – rzuciła mi błagalne spojrzenie.
               Ja… że co?
               - Pomóc Justinowi? – wydusiłam z siebie, jednocześnie odchylając delikatnie głowę na bok z niezrozumienia.
               - Tak. – przytaknęła.
               - Ale w czym?
               - Dobrze, ze pytasz. – wskazała na mnie palcem, chichocząc cicho z zakłopotania. – Bo widzisz… - westchnęła ciężko, odbiegając wzrokiem gdzieś na bok. Tak ciężko jest mnie o coś zapytać lub poprosić? Przecież dla niej nie jestem nikim ważnym. Boi się, że się nie zgodzę? Czy ja – będąc w kręgu mafii – na coś się nie zgodziłam? Nie przypominam sobie. – Ona go znowu zniszczy. – szepnęła smutno, przenosząc z powrotem wzrok na mnie.
               - Mówisz o Kim?
               - Tak. O Kim. – przytaknęła. – Podsłuchałam kilka rozmów oraz podpytałam parę osób. W tym Justina. Wiem, że chcą ponownie spróbować podpisać umowę o zgodę i współpracę. Tylko widzisz, przy dzisiejszej rozmowie powinien być tylko Everdeen, Joker oraz Justin. Moje najgorsze obawy zostały rozwiane, gdy zauważyłaś, że z samochodu wyszła również Kimberly, a ty – jak wspomniałaś – już ją dziś widziałaś. – jej ton z każdym słowem wydawał się być coraz bardziej poważny. Nie podoba mi się to.
               - Tak. Wydaje mi się, że to była ona. – odchrząknęłam. – O jakich obawach mówisz?
               - Jestem bardziej niż pewna, że Joker i Everdeen, a zwłaszcza państwo Everdeen, chcą, by doszło do ponownych zaręczyn Justina i Kim. Dlatego przyjechał ze swoją córką. Boję się, że Justin jest za słaby, by jej czegokolwiek odmówić. – nerwowo oblizała usta językiem. – Mimo czasu, który upłynął od ich rozstania. Mimo tego całego bólu, który mu sprawiła. Ona ma niesamowity dar przekonywania i sprawiania pozorów. Można powiedzieć, że manipulacja jest jej drugim imieniem.
               - Rozumiem. – przytaknęłam powoli. – Jednak nie wiem, jak ja miałabym tu pomóc.
               Po moich słowach twarz Daisy rozpromieniała.
               - Sądzimy, że możesz być jedyną osobą, która mogłaby być taką tarczą przeciwko Kimberly.
               - Słucham?! – zapytałam zdziwiona, otwierając szeroko oczy. Przecież ja nie potrafię manipulować ludźmi! A tym bardziej nie Justinem! Wręcz przeciwnie. Nawet nie mogę się doprosić, by mi zaczął normalnie odpowiadać.
               - Spokojnie, bez nerwów. Nie będziesz się musiała z nią widzieć ani nic z tych rzeczy. – zaprzeczyła ruchem głowy oraz rąk, śmiejąc się cicho przy tym. – Jesteś jej zupełnym przeciwieństwem. Sądzę, że nie posunęłabyś się do takich czynów jak ona. Masz przewagę i jest duża szansa na to, że Justin cię posłucha. Co prawda, nie wiem jeszcze, co mogłabyś mu konkretnie powiedzieć, ale to da się ustalić. Sęk w tym, czy się zgodzisz albo czy chcesz jemu i nam wszystkim pomóc. – westchnęła cicho, po czym zacisnęła delikatnie usta w wąski pasek.
               Spuściłam wzrok.
               Muszę to przemyśleć, ale mam zupełną pustkę w głowie. Muszę pogadać z Justinem, żeby się porządnie zastanowił, czy chce znowu utkwić w tym toksycznym związku, w jakim już był. Tak? Tak. W jakimś stopniu podobam mu się, więc pewnie bardziej weźmie pod uwagę moje zdanie niż innych swoich znajomych – współpracowników. Tak? Tak. Jednak, czy mam prawo w to ingerować? To nie tylko sprawy sercowe, ale i mafii, bo… Joker i ten Everdeen chyba mają powód, by połączyć swoje dzieci w parę. Pewnie chodzi tu bardziej o samą „firmę”, a nie o uczucia. Z drugiej strony, może Justin naprawdę kocha tę Kim… Nawet, jeśli jest to toksyczna osoba. Chociaż… ja pewnie wolałabym, żeby ktoś mnie uchronił przed związkiem, który działa na moją niekorzyść. Trudna sprawa. Lubię Justina. Naprawdę. Denerwuje mnie czasem jak jasna cholera, ale wydaje się być w porządku, mimo wszystko. Pogadać z nim przecież mogę. Najwyżej mnie nie posłucha, ale tym będziemy się martwić później.
               - No dobra. – westchnęłam, podnosząc powoli wzrok na moją towarzyszkę. – W takim razie, opowiedz, jaki masz plan. – posłałam jej delikatny uśmiech.
               - Wiedziałam, że pomożesz! – zawołała wesoło, po czym złączyła ze sobą dłonie. Byleby tylko nikt nie przypłacił życiem tej decyzji. – Plan jest następujący: po obradach Justin powinien do nas przyjść. Wtedy postaram się, byście zostali sami.
               - Poczekaj chwilę. – przerwałam. – Po obradach? – zmarszczyłam brwi. Skoro teraz ustalają te wszystkie rzeczy między sobą, to potem będzie już za późno.
               - No właśnie, tu zaczynają się schody… - powiedziała, wykrzywiając buzię w grymas. – Osoby trzecie nie mogą wejść na obrady. Musimy cierpliwie czekać, aż się skończą.
               - Ale przecież… - odsunęłam się gwałtownie od ściany. Podsunęłam się z tyłkiem na kafelki tak, by być naprzeciwko Daisy. – Przecież mówiłaś, że na obradach podpisują papiery oraz prawdopodobnie chcą, by doszło do ponownych zaręczyn. Czyli formalnie już teraz może dochodzić do zaręczyn, czy tak? – zapytałam niepewnie mimo, iż doskonale rozumiem, że tak zapewne się stanie.
               - Tak, Ronnie, ale nikt nie może przeszkadzać w obradach. Wiem, że to ryzykowny pomysł, ale nie możemy zrobić nic więcej. Żadne z nas nie chce mieć potem kłopotów z Jokerem. – oznajmiła poważnym tonem.
               - Ale rozmowa po zaręczynach może już nie przynieść żadnych efektów… - wyrzuciłam zdezorientowana ręce na boki. To bez sensu.
               - Ronnie, wszyscy wiemy, że możesz przekonać Justina do tego, by je zerwał. Liczymy się z konsekwencjami tego czynu, ale w tym wypadku – cel uświęca środki. Nie widzę tutaj innej opcji. Wszyscy tym ryzykujemy. – kontynuowała równie poważnym tonem.
               To nie jest dobry pomysł, skoro cała wspólnota mafii ma mieć przez to pod górkę. Musi być jakieś inne wyjście! Zaraz, chwila… wspólnota mafii? Doznałam olśnienia!
               - Gdzie są te obrady? – zapytałam nagle, podnosząc się do pozycji przykucniętej. Nie mam czasu do stracenia!
               Zmarszczyła brwi z niezrozumienia.
               - Dwa piętra niżej, korytarzem…
               - Daisy… - przerwałam jej, prostując się na nogach. – Nie bądź na mnie zła. – posłałam jej ostatnie spojrzenie i rzuciłam się do wyjścia.
               Podbiegłam do schodów i zaczęłam z nich zbiegać. „Ronnie, stój!” usłyszałam tylko niesiony przez echo głos Daisy. Przykro mi, ale jeśli ta misja ma się udać, to muszę działać na własną rękę.
               Wyciągnęłam telefon z kieszeni, będąc prawie u celu. Kontakty – Justin. Wybrałam zieloną słuchawkę, a następnie przyłożyłam smartfon do ucha. Z tego, co zauważyłam – Justin się z telefonem nie rozstaje, więc na obradach też będzie go miał. Mam tylko nadzieję, że ma chociaż ustawione na wibracje, bo cały misterny plan pójdzie się gonić.
               Pierwszy sygnał.
               Dobra, to tu. Skoro korytarz na prawo jest odgrodzony dla „zwiedzających” bramą, to korytarz po lewej jest… długi i na końcu, przy drzwiach, obstawiony dwoma strażnikami. Nie jest źle. Byleby tylko nie zaczęli do mnie strzelać.
               Ruszyłam powoli korytarzem.
               Drugi sygnał.
               Oby się udało. Jedna ze ścian została w całości zastąpiona oknami. Stanę sobie tutaj, by panowie w czerni wiedzieli, że nie mam zamiaru przeszkadzać w obradach.
               Trzeci sygnał.
               Oparłam się tyłem o poręcz od okna. Plan jest następujący – dzwonię do Justina. Chcę, żeby wyszedł z obrad – to nie będzie przeszkadzanie. Telefon trzeba czasem odebrać, a zakładam, że nikt nie zapyta Justina, kto dzwoni, więc spokojnie wyjdzie. Oczywiście, skoro posłuchałby mnie w związku z zerwaniem zaręczyn, to równie dobrze będzie chciał odebrać ode mnie telefon, by się dowiedzieć, po co dzwonię. Gdy wyjdzie – jakoś go przekonam, by się na nic nie zgadzał. Takim sposobem – nikt ze współpracowników nie będzie podejrzany o ten rozbój. Czasem jestem geniuszem! Ta adrenalina mnie rozpiera.
               Czwarty sygnał.
               Drzwi otworzyły się, a z nich wręcz wyleciał Justin. W tej samej chwili, w której przyłożył telefon do ucha, podniósł na mnie wzrok.
               Zrobiło mi się zimno. Ciśnienie podskoczyło. Automatycznie się rozłączyłam i schowałam telefon do kieszeni. Fajnie, że wyszedł, ale co ja mu powiem?! Hej, dowiedziałam się o wszystkim, nie zaręczaj się? Veronico Travis… jesteś debilem!
               - Ronnie. – mruknął. Wsunął obie ręce do kieszeni eleganckich spodni i powoli ruszył w moją stronę. Po jego wyrazie twarzy stwierdzam, że chyba nie jest zadowolony. Kurde, ja to jestem mózg! – W tamtej sali odbywają się w tej chwili bardzo ważne sprawy. – oznajmił poważnym tonem, stając dosłownie kawałek przede mną. – Mam nadzieję, że masz ogromny problem, skoro zmusiłaś mnie do wyjścia stamtąd. – uniósł brew. Zaraz mi przyłoży.
               No, Ronnie, bohaterko od Siedmiu Boleści – myśl! Byleby coś sensownego! Cholera, trzęsę się jak psie odchody na sznurku!
               - B-bo ja dowiedziałam się, że całowaliśmy się na tej imprezie… - wydukałam. Serio?! To?! Mózgu, nie załamuj mnie!
               Justin zmarszczył brwi.
               - I co w związku z tym? – mruknął, wzruszając ramionami.
               - I to dobrze! – posłałam mu szeroki, sztuczny uśmiech.
               Niech mnie ktoś zastrzeli! Bo z własną głupotą nie wytrzymam!
               - Co? – otworzył szerzej oczy, będąc zupełnie zdezorientowanym. – Ronnie, czy ty się dobrze czujesz? Potrzebujesz wody albo czegoś?
               CHOLERA!
               Przetarłam szybko dłońmi swoją twarz. Ogarnij się, babo!
               - Nie o to chodzi! – zaprzeczyłam. Ja to się zawsze w coś wpakuję! – Sęk w tym, że dziękuję ci za to wszystko, co dla mnie zrobiłeś. – spojrzałam w końcu na mężczyznę. – Czuję się przy tobie bezpiecznie i bardzo doceniam fakt, że się o mnie troszczyłeś, chociaż nie musiałeś. Pewnie nigdy ci się za to nie będę w stanie odwdzięczyć, ale chcę…
               - Powiedzieli ci o Kim? – zapytał sucho, tym samym przerywając mi wypowiedź.
               Serce mi na chwilę stanęło.
               - C-co? – zapytałam cicho. Tego nie przewidziałam. Co mam powiedzieć?! Nie mogę zaprzeczyć, bo skłamię, ale też nie mogę się przyznać! Nie jestem kablem!
               Uniósł zadziornie kącik ust w górę. Co on kombinuje? Oparł się tyłem o barierkę przy oknie, tuż obok mnie.
               - Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Owszem, Kimberly jest moją byłą dziewczyną. Jednak to, że się z nią dzisiaj spotkałem, nie oznacza, że do siebie wróciliśmy. Zazdrość niepotrzebnie cię tu przywiodła. Nie martw się, nadal możesz się o mnie starać. – jego uśmiech poszerzał się z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem. Mrugnął do mnie okiem.
               Z-z-zazdrość?! Starać się?! Ja?! O ciebie?! Coś mi umknęło?! Że kurwa co, proszę?!
               - Słucham? – zapytałam oszołomiona.
               - Doskonale słyszałaś, co powiedziałem. – poruszył w zalotny sposób swoimi brwiami.
               Nie wytrzymam, no nie wytrzymam!
               - Ja bardzo przepraszam, ale na jakiej podstawie twierdzisz, że cię podrywam lub, że jestem o ciebie zazdrosna? – prawie wysyczałam przez zaciśnięte zęby. Rozniesie mnie zaraz. Nie wmówi mi tego!
               - Ronnie, proszę cię. Nie jestem ślepy. Widzę, że ci się podobam. I już chyba nawet o tym wspominałem. – zaśmiał się.
               No… No rzeczywiście mówił… Coś mi świta. Tak czy tak, NIE JESTEM ZAZDROSNA! Nie mam najmniejszego powodu do tego! Chciałam mu pomóc! Ja… cholera!
               - Chodź tu. – oznajmił, a zaraz potem owinął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. Obiłam się od jego ciała. Nie musiałam długo czekać, by zacząć się zaciągać jego zapachem. Matko, skąd on bierze takie mamiące perfumy?!
               - Mogę przyznać, że w pewnym sensie mi się podobasz, jednak nadal nie rozumiem, dlaczego twierdzisz, że jestem o ciebie zazdrosna. – położyłam dłonie na jego boku. Jestem za słaba, by się od niego odepchnąć.
               Nachylił się do mojego ucha.
               - Skoro nie jesteś zazdrosna, to dlaczego tu przyszłaś? – szepnął, jednak zrobił to w taki sposób, że przyjemne ciarki przebiegły po moich plecach.
               Bomba, jak ja się wytłumaczę?! Nie powiem mu prawdziwego powodu. To byłoby dziwne i dla niego i dla mnie, a nie chcę nas stawiać w niezręcznej sytuacji. I bez tego jest wystarczająco dziwnie. Chociaż, znając Justina (jeżeli mogę tak powiedzieć), to pewnie wygryzłby się jakimś tekstem, ale nie chcę robić problemu Robin, Daisy i chłopakom. Trzyma mnie w szachu. Znowu! Nie znoszę tego.
               Zdążyłam tylko rozchylić usta. Drzwi otworzyły się, a z pomieszczania wyszedł ten postawny mężczyzna. Pan Everdeen, zapewne. Uśmiechnął się, widząc nas, a właściwie mojego towarzysza z przerostem ego. Justin wyprostował się, a następnie odwzajemnił jego entuzjazm.
               - Cieszę się, że w końcu doszliśmy do porozumienia. – odezwał się starszy mężczyzna, gdy znalazł się tuż przed nami. Ułożył dłoń na klatce piersiowej, po czym delikatnie nachylił się w kierunku Justina.
               - Mam nadzieję, że nic tego nie zakłóci. – odpowiedział dumnie, po czym skinął głową do pana Everdeen.
               Przez drzwi przeszła młoda dziewczyna. Zaczęła żwawo kroczyć w stronę starszego mężczyzny, uderzając obcasami o posadzkę. Pod wpływem prędkości płaszcz rozwiał się na obie strony. Pod spodem widać czarną, kusą sukienkę. Ciemne, gęste włosy podskakują na ramionach przy każdym kolejnym kroku. Kimberly, zgadza się? Tym razem twarzą w twarz. Mam nadzieję, że się nie zacznie śmiać tak, jak to robiła w szpitalu, bo byłoby to naprawdę dziwne.
               Podeszła do, stojącego przed nami, pana Everdeen. Mogę się jej w końcu porządnie przyjrzeć. Z twarzy wygląda na młodą, może rok czy dwa starszą ode mnie. Chociaż, to może być omylne, bo mi dają często 16 lat i mniej. Urodą przypomina meksykankę, chociaż mogę się mylić. Oczy w kolorze ciemnej czekolady spoczęły na twarzy Justina. Owinęła rękoma łokieć mężczyzny.
               - Nie dopuszczę do tego. – pan Everdeen mrugnął do Justina, po czym ruszył, ciągnąc córkę za sobą.
               - Do zobaczenia. – dziewczyna posłała mojemu towarzyszowi cwaniacki uśmiech. I to nie uprzedzenia. Tak się nie mruży oczu przy zwykłym uśmiechu.
               Po paru krokach jej wzrok spoczął na mnie. Uśmiech momentalnie zniknął z jej twarzy, a oczy przybrały ostrego wyrazu. Nieprzyjemne ciarki przeszły przez moje ciało. Mimowolnie przysunęłam się do Justina. O co jej chodzi? Patrzy na mnie jak dzikie zwierze na swoja ofiarę.
               Zniknęli za rogiem schodów. Wreszcie. Czy to dziwne, że poczułam się… jak na odstrzale?
               Przed oczami przemknęła mi dłoń Justina. Wylądowała na moim policzku. Nakierował moją twarz na siebie.
               - Twoja zazdrość gniecie mi koszulę. – posłał mi uśmiech. Co mu gniotę?
               Spojrzałam na swoje ręce. Otworzyłam je natychmiast, wypuszczając z nich skrawki materiału. Rzeczywiście, zaczęłam gnieść jego ciuchy. Jednak, to nie z zazdrości, a ze zdenerwowania. Nawet tego nie skontrolowałam.
               - Justin? – odezwał się głęboki głos od strony drzwi prowadzących do sali, w której właśnie skończyły się obrady.
               Oboje odwróciliśmy się w tamtą stronę. Serce ponownie na moment mi się zatrzymało.
               W drzwiach. Stoi. Joker. I patrzy. W naszą stronę. Boże.
               Ponownie zacisnęłam dłonie na ubraniach Justina. Tym razem to czuje, bo – mimo materiału – wbijam paznokcie w własne dłonie.
               Mężczyzna wsunął do ust kawałek odpalonego już wcześniej cygara. Ruszył powoli ku nam. Biel jego ubrania zdaje się emanować mocą, która wręcz krzyczy „jestem kimś ważnym”. Na korytarzu nie słychać nic, poza zderzaniem się podeszwy drogich butów z marną podłogą. Zupełnie tak, jakby inne dźwięki ucichły przerażone potęgą odgłosu, jakie wydaje przechodzący Ojciec Chrzestny. Nawet tłuczenie mojego serca zdaje się współgrać z jego krokami, jakby chowało się w cieniu tego dźwięku, by nikt go nie usłyszał. Jest coraz bliżej, a ja czuję się coraz mniejsza, jakbym kurczyła się ze strachu. Najchętniej bym się schowała w kieszeni spodni Justina lub uciekła. Ale nie mogę, nogi mi miękną.
               Joker wyciągnął z ust cygaro, będąc kawałek przed nami, następnie skierował cały dym, który miał w ustach, na twarz Justina. Wzdrygnęłam się, jakbym to ja była celem chamskiego zagrania. Jednak Justin nawet nie drgnął. Nic. Zupełnie.
               - Jesteś z siebie dumny? – zapytał Joker, a jego brew pomknęła wysoko w górę. Jego głos wstrząsnął delikatnie całym moim ciałem. Nieprzyjemny facet. Bardzo nieprzyjemny.
               - Jestem. – odrzekł Justin.
               - Obiecałem, że cokolwiek postanowisz, ja nie będę temu przeciwny. Sądzę, że dostałeś wystarczająco dużo czasu, by się zastanowić, dlatego wierzę, że dokonałeś męskiej decyzji i się z niej nie będziesz próbował wyplątać. – mówił głębokim, poważnym tonem, cały czas uważnie patrząc na Justina.
               - Wiem, co robię. – przytaknął mój towarzysz.
               - Zatem cieszę się. – szepnął Joker z wyczuwalną nutką sarkazmu. Chyba nie do końca jest zadowolony z tego, co postanowił Justin.
               Wsunął cygaro ponownie do ust. Niespodziewanie przeniósł wzrok na mnie.
               Zatrzęsłam się, a następnie spuściłam wzrok razem z całą głową na podłogę. Pamiętam, jak kiedyś byłam na wsi. Udało mi się wtedy złapać kurczaka. Biedaczek, tak mu stukało serce ze strachu, że cały trząsł się pod wpływem potężnych uderzeń przepływu krwi przez ten organ. Mogę powiedzieć, że czuję się dokładnie tak samo, jak ten biedny kurczaczek.
               - Mam rozumieć, że z nią się pojawisz? – zapytał mężczyzna. Zaczęłam powoli podnosić na niego wzrok. Coraz trudniej mi się oddycha. To pewnie przez dym cygara. Zaraz zemdleję.
               Usłyszałam cichy śmiech Justina. Ale, że teraz o mnie chodzi?
               - Tak. – przytaknął.
               Podniosłam niepewnie na niego wzrok. Gdzie ty mnie znowu chcesz wywieźć, człowieku?
               - Świetnie. – mruknął Joker, przekładając cygaro do drugiej ręki. Jego przerażający wzrok ponownie spoczął na mnie. – Niestety, pisemne zaproszenia już się skończyły, więc zapraszam cię osobiście. Liczę, że zobaczę cię jutro u boku mojego syna. – dodał i odszedł.

~*~

               - Poczekaj tutaj chwilę. – oznajmiła Daisy, wychodząc z samochodu. – Muszę jeszcze o coś zapytać. Dosłownie minutka. – dodała szybko, po czym trzasnęła drzwiami. O mały włos nie przykleszczyła sobie sukienki.
               Ruszyła w kierunku ogromnego, okrągłego budynku. Dookoła pełno drogich samochodów. To dziwne, ale i jednocześnie sprytne, by robić takie uroczystości z dala od cywilizacji. Nikt się nie będzie tu pałętał. A nawet jeśli, to strażnicy go zobaczą i… no, pecha ma człowiek, delikatnie rzecz ujmując.
               Moje pytania na chwilę obecną są następujące – co ja tu robię i czemu Daisy zostawiła mnie w samochodzie? Odpowiedzi są proste i logiczne, ale niekoniecznie jestem w stanie je przyswoić. Bo trochę trudno uwierzyć, że zostałam zaproszona na rocznicę zawarcia związku małżeńskiego. Teoretycznie, nie byłoby w tym nic dziwnego. W końcu – wiele par świętuje ten dzień i chce się dzielić swoim szczęściem z innymi. Jednak ja zostałam zaproszona na rocznicę ślubu Ojca Chrzestnego. I dodatkowo, pełnię funkcję towarzyszki jego syna. Następcy tronu. Powinnam pewnie uważać się teraz za osobę ważną, wyróżnioną spośród wielu innych. Jednak ja czuję się jak niewolnica, której kazano się gdzieś zjawić i dobrze zachowywać, inaczej ją zabiją, ale najpierw brutalnie zgwałcą. Taka wizja towarzyszyła mi pół nocy. Nie chcę tu być. Najchętniej bym uciekła, ale nie mam ani możliwości ani miejsca, w którym mogłabym się ulokować.
               Właściwie, nie powinnam narzekać. Zostałam zaproszona osobiście na ogromną imprezę. Jestem jedną z ważniejszych osób. Poza mną i Justinem, pojawi się jeszcze Daisy. W końcu – rodzina. Reszty świty nie będzie. Po zrobieniu tego, co muszą, mają dzisiaj dzień wolny. Tak przynajmniej zrozumiałam. Mi też przydałby się „dzień wolności” od tego wszystkiego. Mogłabym takowy dostać po odstawieniu dzisiejszej szopki? Sama sobie odpowiem – nie.
               Daisy wraca. Czas wysiąść z samochodu.

~*~

               Siedzę już ponad dwie godziny przy głównym stole. Dobrze, że chociaż miejsca zmieniam. Zdążyłam się oswoić z faktem, że dookoła siedzą sami krętacze, niegodziwcy i krwiopijcy. Trochę jak w sejmie. Przyznam, że sądziłam, iż będzie to bal jak za czasów oświecenia. Zmylił mnie elegancki i wystawny wystrój. Jednak przyjęcie nie różni się zbyt wiele o tych, na których byłam. Przemowa wstępna, obiad. Po obiedzie zaczęło być ciekawiej, bo goście chwycili za alkohol. Kilka razy zmieniałam miejsce, ponieważ wszyscy chwieli być bliżej „gospodarzy”. Teraz siedzę obok jakiegoś dziadka.
               Od pół godziny ludzi zaczyna ciągnąć na parkiet. Przy stole siedzą już tylko starsze osoby, którym nie chce się ruszyć kości nawet na zewnątrz na papierosa lub cygaro, oraz Daisy i ja. O dziwo, od początku przyjęcia w ogóle nie widziałam Justina. Miałam być jego towarzyszką, a on nawet nie raczył przyjść, ale to chyba jakaś grubsza sprawa, ponieważ Joker tylko raz spojrzał w moją stronę. Może źle się wyraziłam – niekoniecznie w moją, a raczej z poszukiwaniu swojego syna, jednak obszedł to obojętnie.
               Mieli rację. Ojciec Chrzestny przestaje być „sobą” przy swojej żonie. Działa na niego jak narkotyk. Cały czas siedzi przy niej uśmiechnięty, nie opuszcza jej na krok. To urocze, ale gdyby był taki na co dzień, to nie mógłby pełnić takiej funkcji, jaką ma. Chociaż trochę przesadza, skoro Daisy nie chce do niego powiedzieć chociażby „wujku”. Gdy ją o to dzisiaj zapytałam, odpowiedziała, że czuje z nim żadnej więzi i nie traktuje go jak członka rodziny, a raczej jak pracodawcę. To przykre, bo tutaj wydaje się być zupełnie normalny. To pozory?
               - Muszę na chwilę wyjść. – oznajmiła nagle Daisy, podnosząc się ze swojego krzesła. – Chcesz iść ze mną? – przechyliła delikatnie głowę na bok. Jest zmęczona. Tak ją wykończył cały dzień przygotowań, że teraz nie ma już pewnie siły, by tu siedzieć.
               - Nie, poczekam. – zaprzeczyłam, marszcząc delikatnie brwi.
               - Dobrze. – przytaknęła, po czym ruszyła w kierunku wyjścia z sali. Pewnie idzie do łazienki.
               Świetnie na niej leży tak sukienka. Aż się dziwię, że jej nie chciała. Na mnie już tak dobrze nie wygląda. Że też zgodziłam się na to, by ubrać się tak samo. Faktycznie, kolory są inne, ale jej taka kreacja bardziej pasuje. Sukienka jest skromna. Koronkowa, z długim rękawem, chociaż niezwykle cienkim. Odsłonięte plecy. Sięga mniej więcej połowy ud. Jej jest w cieniu pudrowego różu, a moja zupełnie czarna. Nie czuję się dobrze w innych kolorach sukienek. „Mała czarna” najlepsza, moim zdaniem. Jednak Daisy wygląda bardzo elegancko i seksownie jednocześnie.
               Cieszę się bardzo, że nie miała mi za złe mojej wczorajszej „akcji”. Co ciekawe, była pod ogromnym wrażeniem. Nie tylko ona. Każdy mi jeszcze wczoraj gratulował odwagi postawienia się. Harry nawet dwa razy.
               - Panienka przyszła tutaj sama? – usłyszałam głos starszego mężczyzny, siedzącego tuż obok mnie. Zerknęłam w jego stronę.
               Nie różni się niczym od innych staruszków. Białe, zaczesane do tyłu włosy. Pomarszczona, blada twarz. Ociężałe oczy. Zwyczajny, starszy mężczyzna.
               - Nie. – zaprzeczyłam delikatnie.
               - A więc ktoś cię tu pozostawił na pastwę losu? – uniósł brew oraz jeden z kącików ust.
               Wzruszyłam delikatnie ramionami.
               - Obawiam się, że tak. – zaśmiałam się cicho.
               - To niedopuszczalne, żeby młodą dziewczynę zostawić tak po prostu przy stole. – mężczyzna mruknął poważnym tonem, jednak z każdym kolejnym słowem na jego twarzy zaczął pojawiać się coraz szerszy uśmiech.
               - Tak właściwie, to mnie nie zostawił. Po prostu jeszcze go nie ma. – posłałam mężczyźnie delikatny uśmiech.
               - Nie ma go? – zmarszczył brwi. Mężczyzna przeniósł na moment zamyślone spojrzenie na ścianę. – Czyżbyś była tutaj z Justinem? – zapytał, a dopiero potem jego wzrok ponownie utkwił w mojej twarzy.
               Spojrzałam na starszego mężczyznę kątem oka. Skąd on wie?
               - Tak. – przytaknęłam.
               - W takim razie, bardzo się cieszę, że mogę cię poznać. – oznajmił wesoło mężczyzna, po czym wysunął dłoń w moją stronę.
               Zna mnie? Skąd? Zresztą, nieważne. Przecież nie zrobię przykrości dziadkowi…
               Uścisnęłam delikatnie ciepłą dłoń mężczyzny.
               - Mi również miło pana poznać. – uśmiechnęłam się szeroko.
               Kimkolwiek pan jest.
               - Nazywam się Alan. Moje imię pewnie nic ci nie mówi. Jestem dziadkiem Justina. – oznajmił przyjaźnie.
               A ja momentalnie poczułam nieprzyjemny prąd, który wytworzył się już na koniuszkach moich palców, którymi w dalszym ciągu stykam się z dłonią mężczyzny. Chyba serce mi się zatrzymuje pod wpływem tego okropnego uczucia.
               - D-dziadkiem? – wydukałam cicho.
               Trzymam pierwotnego Jokera za rękę. On trzyma moją dłoń. Siedzę obok niego jakąś godzinę. On siedzi obok mnie. Twórca Jokerów. Ten najgorszy z najgorszych tyranów. Ja… tracę oddech. Boże. Czuję, jak dłoń mi drętwieje. Umrę tu!
               - Witam! – usłyszałam entuzjastyczny ton głosu, którego właściciela znam aż za dobrze, a zaraz potem jego ręce gwałtownie zatrzymały się na moich ramionach, co wywołało u mnie tak potężne wzdrygnięcie, że obie ręce ułożyłam natychmiast pod szyją. O, przyszedł Justin. Nareszcie. – Miałem jeszcze parę spraw do załatwienia. Chyba się nie gniewasz, że dopiero przyszedłem? – zaśmiał się, pocierając moje ramiona.
               Nienawidzę go. Nienawidzę go. Nienawidzę go. Nienawidzę go. Nienawidzę go.
               - Justinie, co to za zachowanie? Zostawiać młodą damę na tak długo samą? – zapytał wesoło starszy mężczyzna, udając oburzony ton.
               Może zabrzmi to dziwnie, ale czuję się jakoś tak… bezpieczniej, odkąd Justin przyszedł.
               - Służba nie drużba. – odpowiedział. – Starałem się przyjść tak szybko, jak tylko mogłem.
               - Masz szczęście, że tu przez cały czas czuwałem i nie pozwoliłem jej odejść. – zaśmiał się mężczyzna.
               - Dziękuję. Naprawdę to doceniam, dziadku! – zawołał entuzjastycznie Justin.
               - Idź i zabierz tę dziewczyną na parkiet, zanim do krzesła przyrośnie. – poklepał Justina po ramieniu. On w odpowiedzi tylko się zaśmiał.
               Zaraz jednak poczułam dwa palce pod moją brodą. Zwinnym ruchem nakierował moją głowę w swoją stronę.
               - Uczynisz mnie najszczęśliwszym mężczyzną na tej sali, zaraz po moim dziadku oraz ojcu i pójdziesz ze mną zatańczyć? – Justin uniósł zadziornie kącik ust w górę.
               - Jeśli cię tym uszczęśliwię. – odpowiedziałam, wstając z krzesła. Uśmiech Justina poszerzył się.
               - Bardzo. – pofalował swoimi brwiami.
               Uśmiechnęłam się mimowolnie. Dobrze, że przyszedł.
               Puścił mnie przodem, a następnie delikatnie pchnął w stronę przejścia między dwoma stołami.
               Wyszłam dokładnie na środek pomiędzy trzema, długimi stołami. Chciałam się odwrócić, by zobaczyć, czy znowu gdzieś nie zginął, ale poczułam, jak czyjeś dłonie obejmują mnie szczelnie wokół pasa. Docisnął mnie do swojego ciała. Czuję przy łopatce jak mu serce bije. Wyjątkowo szybko.
               Nachylił się do mojego ucha.
               - Jak tam spotkanie z pierwszym Jokerem? – szepnął. Ruszyliśmy powoli w stronę gromadki tańczących ludzi.
               To miało być zabawne?
               - Przeżyłam. – odpowiedziałam cicho. Chyba widzę ojca Justina.
               - Załatwię ci autograf i zdjęcie pamiątkowe. – zaśmiał mi się do ucha w taki sposób, że przyjemna armia ciarek przebiegła przez moje ciało. Niech on tak nie robi.
               Oparłam swoje ręce o jego.
               - Nie ma takiej potrzeby. – uśmiechnęłam się mimowolnie pod nosem.
               - Ja ci wystarczę, co?
               To ma być prowokacja?
               - Tak, jeden mi wystarczy. – przytaknęłam.
               Niech mu już będzie.
               Mruknął coś pod nosem. Stanął nagle. Cofnął głowę. Złapał za jedną z moich dłoni, a następnie okręcił mnie dookoła. Stanęłam tuż przed nim. Zmarszczył brwi.
               - Daisy ci ją doradziła? – zapytał, lustrując mnie wzrokiem.
               Nie do końca, chociaż chciałam czarną sukienkę, to ją dostałam.
               - Chciałam taką. – wzruszyłam delikatnie ramionami.
               Nie rozumiem, czego on się czepia. Sam jest ubrany cały na czarno. Tylko miał jeszcze białą marynarkę. Najwidoczniej z niej zrezygnował, bo by mu w tańcach przeszkadzała.
               - Podoba mi się. – przytaknął, wlepiając po chwili wzrok w moją twarz.
               - Naprawdę? – uniosłam brwi. A to mnie zaskoczył.
               - Podkreśla wszystko to, co mi się w tobie podoba. – mruknął, a na jego twarzy zaczął pojawiać się zadziorny uśmiech.
               To miał być komplement? Chyba tak.
               - Dziękuję? – odpowiedziałam niepewnie.

~*~

               - Napij się czegoś, bo padniesz. – zachichotała Daisy, nalewając wody do mojej szklanki.
               Oparłam się o krzesło. Jest mi tak gorąco, że najchętniej bym się rozebrała. Żałuję, że wybrałam sukienkę z długim rękawkiem. Mimo, iż to tylko cienka koronka, to i tak jest za ciepło. Stanowczo za ciepło.
               - Dziękuję. – powiedziałam, biorąc do ręki szklankę z lodowatym napojem. Upiłam sporego łyka. Pewnie jutro po takim czymś nie przemówię, ale gdzieś mam w tej chwili ochronę mojego gardła.
               - Jak się bawisz? – zapytała głośniej, bym usłyszała. Odkąd pojawił się nowy, nazwijmy go, „DJ”, muzyka jest cholernie głośna.
               - Dobrze. – przytaknęłam, odstawiając szklankę na stół. Przyznam, że bardzo dobrze. Chwilami nawet zapominam, gdzie jestem i kto tańczy kilka par dalej. – A ty?
               - Jest super. – przytaknęła, rozglądając się dookoła. – Dawno nie byłam na takiej swojskiej zabawie. Aż się dziwię, że Joker zgodził się na taki pomysł. – uśmiechnęła się.
               Tak, to rzeczywiście dziwne.
               Jakoś tak… nie wiem. Zupełnie inaczej się przy Justinie czuje, gdy wiem to, czego w sumie wiedzieć nie powinnam. Chwilami wydaje się być nawet uroczy. Zwłaszcza wtedy, gdy nie rzuca odstraszających tekstów.
               - Przyszedł Everdeen – oznajmiła poważnym tonem Daisy. Wbiła wzrok w przejście między salą a szatnią.
               Spojrzałam w tamtą stronę
               - Trochę późno przychodzi. – powiedziałam cicho.
               - Zbyt późno. – odmruknęła podejrzliwie.
               Mężczyzna ruszył w stronę parkietu, na którym już którąś godzinę tańczy Joker ze swoją małżonką. Swoją drogą, podziwiam ich za wytrwałość. Chociaż sama wiem, jak po alkoholu rozpiera energia. Już wiem, po kim Justin ma taki talent
               Everdeen niesie w dłoni jakąś kopertę. Pewnie jako prezent. Pokaźny czek na pewno się w kopercie pomieści.
               - Nie był zaproszony, więc po co tu przyszedł? – mruknęła pod nosem Daisy.
               To bardzo dobre pytanie. Podlizać się?
               Z tego, co widzę, to sam Joker jest tym faktem nieźle zdziwiony. Mogę powiedzieć, że wizyta pana Everdeen tak go zdziwiła, że trochę wytrzeźwiał.
               - Zaraz… a gdzie Justin? – zapytała nagle Daisy, rozglądając się nerwowo po pomieszczeniu.
               Racja, gdzie on znowu zniknął? Przecież szedł za mną.
               - Nie podoba mi się to. – mruknęła, wstając od stołu. – Pójdziesz ze mną? – zapytała, zachęcając mnie ręką.
               Nie mam nic lepszego do roboty.
               Podniosłam się. Ruszyłam za Daisy w stronę przejścia.
               - Veronica? – usłyszałam przyjazny głos. Spojrzałam przez ramię. To… to mama Justina. Pattie.
               Zatrzymałam się tuż przed przejściem. Przecież nie udam, że jej nie słyszałam. Odwróciłam się w kierunku idącej do mnie kobiety.
               - Słucham? – zapytałam, gdy podeszła do mnie bliżej.
               - Dobrze się bawisz? – spytała, posyłając mi szeroki uśmiech.
               Muszę przyznać, że wygląda przepięknie w tej jasnej sukience. Jest długa, zwiewna. Bardzo jej pasuje i – z tego, co zauważyłam – świetnie się w niej czuje.
               - Tak. – przytaknęłam kilkakrotnie. – Cudowne przyjęcie i niesamowita atmosfera. – odwzajemniłam szeroki uśmiech kobiety. Nie sądziłam, że mogłaby do mnie podejść.
               - To dobrze. Chciałabym podziękować za prezent. Naprawdę, byłabym zadowolona z samych kwiatów, a wy mnie tak zaskoczyliście. – ujęła swoimi cieplutkimi dłońmi moją rękę i zaczęła nią potrząsać.
               Prezent? Ode nas? No ładnie.
               - Proszę podziękować synowi. To bardziej jego zasługa niż moja. – oznajmiłam speszona. Ułożyłam wolną ręką pod dłonią kobiety. Kurde, niezręcznie wyszło.
               - Jesteś zdecydowanie za skromna jak na mojego syna. – zaśmiała się. – Powinien się od ciebie tego nauczyć.
               Tak, powinien.
               - Postaram się go zarazić. – zaśmiałam się cicho.
               Cudowna kobieta. Jej rozentuzjazmowane spojrzenie i szeroki uśmiech są niepowtarzalne. Ona i Joker są jak woda i ogień. Dosłownie.
               - Naprawdę bardzo się cieszę, że przyszłaś. I bardzo dziękuję, że uszczęśliwiasz mojego syna. – posłała mi życzliwy uśmiech. Z kolei mój gdzieś zniknął. Uszczęśliwiam? Ja… - Przepraszam cię na moment. – puściła moje dłonie, po czym przeszła do szatni.
               Uszczęśliwiam? Ona o czymś wie? W sensie, że wie o mnie? Wie o nastawieniu Justina do mnie? Czy chodzi jej o dzisiejszy wieczór? Ja… To miłe, że ma o mnie dobre zdanie, chociaż w ogóle mnie nie zna.
               Oparłam się bokiem o ścianę.
               Daisy gdzieś poszła. Zostawiłam ją, a miałam pójść za nią. Mam nadzieję, że nie będzie mi miała tego za złe. Wszyscy gdzieś zniknęli. Cała sala pełna, ale nikogo znajomego w pobliżu. Nawet Joker i Everdeen gdzieś zniknęli.
               - Wiele w życiu widziałem. – odezwał się za moimi plecami głos mężczyzny. Odwróciłam się. Joker? Znaczy… Dziadek Justina? – I zrobiłem tyle rzeczy, których teraz bardzo żałuję. – oparł się o ramę przejścia. Ruchem ręki zaczął mieszać zawartość szklanki. – Nie było mnie prawie w ogóle przy synu, dlatego bardzo się ucieszyłem na wieść o wnuku. Wszyscy staraliśmy się go wychować jak najlepiej. Póki nie przyszedł ten cały Everdeen ze swoją córką, cholera jasna. – warknął, po czym upił spory łyk. To zapewne alkohol. Mężczyzna skrzywił się. Tak, to mocny alkohol. – Możliwe, że za dużo wypiłem i nie najlepiej ze mną, ale już od bardzo dawna nie widziałem, by mój wnuk był tak pełen energii, jak jest dzisiaj przy tobie. – uśmiechnął się. Zajrzał do środka szklanki. – Przyglądałem się wam. Justin jest bardzo podobny do mojego syna. Nie interesują go te materialistyczne pudernice. – odchrząknął. – Cecha dominująca w naszej rodzinie, to wybieranie sobie kobiet godnych noszenia nazwiska Bieber. – zaczął okropnie kaszleć. Można byłoby pomyśleć, że to już ze starości, ale ja znam to schorzenie. Kaszel palacza. – Ta córka Everdeen. – znowu zakaszlał. – Wybijałem ludzi z jej charakterem. – odchrząknął w końcu porządnie. – Nie będę ci już zabierał czasu, moja droga. Nie spieszcie się z niczym, ale byłbym szczęśliwy, gdybym przed śmiercią zobaczył silnego prawnuka. – ponownie zaczął kaszleć. Odsunął się od przejścia, po czym ruszył do stołu.

               Wypił stanowczo za dużo, z tym się zgodzę. Wydaje mi się, czy on próbował mnie poprosić o prawnuka? On wie, że nie jestem nawet z Justinem? Zresztą, jak już wspomniałam, za dużo wypił. Chociaż, dobrze, że mi się wyżalił. Pewnie nikt już go nie słucha. Może nic mi nie zrobi.



~*~

               Przepraszam, że znowu dodaję po długim czasie. Sądziłam, że skoro mam wolne, to będę mieć więcej czasu. Cóż, wena i możliwości nie zawsze są w stanie współgrać w wolnością. Nie będę się tłumaczyć już zbędnie. Do następnego razu.
Ps. Poprawiłam trochę zakładkę z bohaterami. ^^

8 komentarzy:

  1. Co tu dużo pisać? Bomba. Dosłownie. Wybuchłam. Z zachwytu. Tak bardzo kocham Twoje opowiadanie <3 Dobra, znowu zacznę się powtarzać... Przepraszam :-/ Rozdział fenomenalny!
    Czekam na kolejną perełkę ^^
    Pozdrawiam,
    Zixi

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny czekam na next i mam nadzieje że będzie trochę szybciej :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzisiaj od rana zaczęłam czytać twojego bloga i teraz skończyłam (oczywiście z przerwami ) i się po prostu zakochałam w tym xd czekam na next

    OdpowiedzUsuń
  4. opowiadanie cudowne�� czekam na nastepny rozdzial
    tt @madixxx69

    OdpowiedzUsuń
  5. cudowne opowiadanie. czekam na wiecej <3

    OdpowiedzUsuń
  6. AGEN JUDI BOLATANGKAS ONLINE TERPERCAYA
    TANGKASNET dan 88TANGKAS !

    Segera Bergabung Bersama Kami, Hanya di www.agentangkas.co
    WA: 0812-2222-995 !
    BBM : BOLAVITA
    WeChat : BOLAVITA
    Line : cs_bolavita

    klik ==>> EREK EREK 4D

    OdpowiedzUsuń